Warszawo… odezwij się… czekam…
Urodziłem się w Warszawie i moje miasto mnie ukształtowało. A właściwie – „miasta”, bo Warszawa to palimpsest. Zachodzenie na siebie wielu czasów – gęsty labirynt – wymaga od nas nieustannej czujności. Wzmagały ją także – przekazywane niczym ostateczne wtajemniczenie, szeptane rodzinne „mądrości”: „nigdy nie wracaj tą samą drogą”, „nie wolno bawić się jedzeniem”, „dobrze jest na wszelki wypadek znać pacierz”, i – wreszcie – „na co ci to żydostwo?”.
Nie wybrałem go sobie, tak jak nie wybierała moja matka, ani jej matka, ani babka pochowana na Okopowej, na największym żydowskim cmentarzu w Europie, skwapliwie skrywającym fakt, że sama Warszawa także jest cmentarzem, o czym mogliśmy się przekonać wraz z budowniczymi warszawskiego metra, z którymi wspólnie przeżywaliśmy przebijanie się tarcz wiercących tunel przez teren dawnego Getta, a przede wszystkim to, co odkrywały.
U mnie w domu mówiło się krótko: „geto”. Słowo potwór z opowieści dla dzieci, które nie chcą jeść obiadu. Zaklęcie otwierające drzwi do świata, w którym – jak na wyspie Robinsona Cruzoe – wszystko, dosłownie wszystko może cię cudownie ocalić, albo zabić. „Kiedyś przez dwa tygodnie jedliśmy tylko cukier, dlatego do dziś nie przepadam za słodyczami”. Albo rzucona mimochodem opowieść o sześciolatku, który w ciągu jednego popołudnia osiwiał, po tym jak dostał się do łapanki, a seria przeszła tuż nad jego głową. A jak wygrzebał się potem spod „nich”, czyli tych, którym „się nie udało” i poszedł do domu, to rodzona matka go nie poznała… Czy też najgorsza, o języku przykładanym do oszronionego wywietrznika piekarni, żeby po oderwaniu pozostał na nim – wraz z obrażeniami – zapach chleba utrzymujący się nawet przez kilka godzin. A potem jeszcze inne opowieści, w których pojawia się tajemnicza „aryjska strona”, gdzie się przedostać tylko przez sądy, i „granatowy policjant”, i „palą się te wszy” – rzucone przez jedną z pasażerek tramwaju na widok łuny nad gettem. „Wtedy najtrudniej było mi się nie zdradzić”.
Kiedy w trakcie terapii zaczynamy mówić o traumie dzieciństwa – zawsze czuję się, jakbym to ja kogoś zdradzał. Wszak wsłuchiwałem się w te opowieści, łapczywie łowiłem wszystkie szczegóły, aby w gęstniejącym mroku doścignąć tych gigantów przeżycia, mistrzów kamuflażu, tytanów ukrywania się na widoku. Niecierpliwie przebiegałem labirynt blaknących ścieżek przerażających i fascynujących wspomnień, posłusznie nie wracając nigdy tą samą drogą. A może tą gonitwą próbowałem zagłuszyć nieznośnie nurtujące pytanie: dlaczego my? Dlaczego tylu z nas zginęło i dlaczego wywodzę się z tych, co przeżyli? I skąd wywodzą się inni, których mijam na ulicy? Ścieżki rozwidlają się uciążliwie.
Ale każdy labirynt – to przecież także schemat tańca. Do jakiego korowodu mogą nas porwać powidoki warszawskiego getta? Czy oprócz mocniejszego przytulania dzieci przed snem i przekonania, że dopóki bomby nie lecą nam na głowę – nie ma na co narzekać – mają nam jeszcze coś do opowiedzenia? Co począć z naszymi zmarłymi?
Zmarłych należy pochować i wspominać. Według żydowskiej tradycji przygotowaniem ciała do pochówku zajmuje się Chewra Kadisza, czyli bractwo pogrzebowe, do którego mam zaszczyt przynależeć. Kiedy umiera mężczyzna, pięciu innych mężczyzn przychodzi, by pomóc jego ziemskiej skorupie godnie przygotować się na przyszłe zmartwychwstanie – analogicznie dzieje się w przypadku kobiet. W tym celu ciało jest ostrożnie i z pietyzmem obmywane i ubierane w szczególny sposób. Każdy kolejny krok tej złożonej procedury objaśniany jest na głos zmarłemu. Pomimo że to hebrajski jest językiem żydowskiej liturgii – do zmarłego zawsze zwracamy się w języku, którym mówił za życia. Żaden z pięciu uczestników tachary, czyli oczyszczenia nie powinien być członkiem rodziny zmarłego. To mogłoby mu utrudnić spokojne i skuteczne działanie, podobnie jak syn chirurg nie powinien operować własnego ojca. Jest w tym niezwykle mądrym rytuale obecne głębokie przekonanie, że nawet coś tak drastycznie oddzielonego od naszego świata, jak ciało zmarłego, wciąż potrzebuje pomocy ze strony żywych, a obowiązek pomocy w przygotowaniu do pochówku wynika nie tyle z więzi rodzinnych, co – szerszych – plemiennych. Nie jest to proste zadanie, szczególnie w naszej XXI-wiecznej rzeczywistości, w której skuteczne rugowanie starości i śmierci z pola widzenia powoduje, że te „problemy” relacji z tą sferą rozwiązują za nas wyłącznie instytucje. Jest też coś jeszcze, co może być wyłącznie subiektywnym doznaniem – rodzaj wszechobecnego wyczerpania, które pojawia się po zakończonej tacharze podczas powrotu do codziennej rutyny. To trochę tak, jakby ten kontakt w rzeczywistości wymagał od nas więcej, niż jesteśmy w stanie dostrzec gołym okiem. Mimo to – za każdym razem najsilniejszym śladem, jaki pozostawał we mnie, uczuciem, które mnie przepełniało była wdzięczność. Znów zdołaliśmy zbliżyć się ku sferze śmierci, która w pierwszym odruchu zawsze wydaje się czymś kompletnie pozbawionym sensu. Tymczasem nam udało się bezpiecznie pójść i wrócić, pokonać swoje ograniczenia, oswoić z tym, co przecież dotyczy nas równej mierze, jak myślenie, mówienie, czy śnienie. Lęk przed śmiercią, jak każdy lęk, z jednej strony nas konstytuuje, z drugiej – nieznośnie ciąży. Tak właśnie chciałbym, żeby potraktowane zostało moje ciało, kiedy umrę – jako szansa na doskonalenie się dla tych, którzy zostają po stronie życia.
Chwilę przed ubraniem zmarłego w specjalne białe szaty, które zawiązuje się pasami w formie litery szin, rozpoczynającej najważniejsze zdanie judaizmu: „Sz’ma Izrael…” – „Słuchaj, Izraelu, twój Bóg jest jeden”, ciało zmarłego podnosi się do pionu i obmywa wartkim strumieniem wody. Wiadra wylewane są w ten sposób, aby nie było przerw w strumieniu. Umyte wcześniej ciało zyskuje w tym momencie rodzaj jakiejś godności, zupełnie nieoczekiwanej w tej sytuacji. Pod żywym strumieniem martwe ciało rozluźnia się, i coraz bardziej poddaje tańcowi wody. Przez chwilę jakby zaczynało żyć, ale jakimś innym, nowym życiem.
Świadome życie w tradycji rozpoczęło się dla mnie stosunkowo późno, kiedy byłem już dorosłym, w znacznym stopniu ukształtowanym człowiekiem. Teatr był moją pierwszą synagogą. A polski teatr jest także, a może przede wszystkim – teatrem śmierci. Jego nieustannie bijącym źródłem były i są do dzisiaj Dziady Adama Mickiewicza. Dzięki temu już stosunkowo wcześnie, bo w ostatnich klasach szkoły podstawowej uczymy się, jak rozmawiać z duchami. Wtedy bowiem czytana jest – bardzo często na głos – Część II, czyli Gusła. Wraz z Guślarzem wołamy w stronę jeszcze głuchej ciemności, którą wypełniają dusze zmarłych:
„Każda – śpieszcie do gromady/Gromada niech się tu zbierze […]
Mówcie, komu czego braknie/ Kto z was pragnie, kto z was łaknie!”
W tej lekcji, antycypującej kilka miesięcy lektury „gettowe” czy tak zwaną „literaturę zagłady” trochę bez komentarza i – chciałoby się powiedzieć – „naturalnie” przyswajamy nie tak wcale oczywistą ideę obcowania z duszami przodków. W opowieściach mojego dzieciństwa miejscem najbardziej „ciemnym i głuchym” była kryjówka albo komora gazowa. Czy tam powinienem ich szukać? A jeśli nie, to czy nasze ścieżki gdzieś się wciąż przecinają?
W najważniejszym tekście żydowskiej dramaturgii, jak często mówi się o Dybuku. Na pograniczu dwóch światów, którego prapremiera odbyła się dokładnie sto lat temu w warszawskim teatrze Elizeum, na ulicy Karowej, główna bohaterka, Lea, w swoim najpiękniejszym monologu z właściwą sobie wrażliwością poszukuje odpowiedzi:
„One są z nami! Człowiek rodzi się przecież na długie, długie życie. A gdy umiera przed czasem, to gdzie podziewa się jego nie przeżyte do końca życie? Jego radość i jego cierpienie? Jego myśli, których z braku czasu nie zdążył przemyśleć, jego czyny, których nie zdążył spełnić? Gdzie wszystko się podziewa? Gdzie? Żył sobie młodzieniec, a duszę miał wzniosłą i umysł głęboki. Miał przed sobą długie życie. I nagle, w jednej chwili urwała się nić jego życia. I przyszli obcy ludzie i pochowali go w obcej ziemi. Gdzież więc podziewa się reszta jego życia? Co się stało z jego słowami, które zamilkły, z jego modłami, które zostały przerwane? Babciu, gdy zgaśnie świeca, zapala się ją na nowo i wtedy pali się dalej, aż do końca. Jakże więc może zagasnąć na wieki niewypalona świeca ludzkiego żywota? Nie może tak być! […] Życie człowieka nie przepada. Jeśli ktoś umiera przed czasem, jego dusza wraca na ziemię, aby przeżyć swoje dni. Aby dokończyć niespełnionego dzieła, aby przeżyć i odczuć niezaznane radości i cierpienia […]”.
Spoczywający na tym samym cmentarzu na ulicy Okopowej, na którym spoczywa moja Prababka Batja, zwana Basią, autor Dybuka – Szymon An-ski nie doczekał się oszałamiającego sukcesu i popularności, jakimi cieszyła się jego sztuka, którą w teatrze Elizeum obejrzało ponad 150 tysięcy widzów. Nie wiemy, ilu kolejnych widzów miało okazję oglądać Dybuka w działającym na terenie warszawskiego getta teatrzyku Nowy Azazel. Trudno jest mi nawet spróbować wyobrazić sobie, czym była wizyta w teatrze w warunkach gettowych. Jak ta skądinąd piękna i smutna opowieść, prowadząca nieuchronnie ku następującym po sobie śmierciom Chanana i Lei, żydowskich Romea i Julii, niespełnionych kochanków, przeznaczonych sobie, a jednak nie mogących swojego przeznaczenia wypełnić, jak ta opowieść mogła zabrzmieć w świecie, w którym żydowskiemu życiu i śmierci odebrano jakąkolwiek godność i sens? W Dybuku, w teatrzyku Azazel, w samym środku gettowego piekła Reb Ezriel ze sceny opowiada ku pocieszeniu swoich uczniów i widzów:
„Świat Boży jest wielki i święty. Najświętszym krajem na świecie jest Erec-Israel. Najświętsze miasto w Erec-Israel to Jerozolima. A w Jerozolimie najświętszym miejscem była świątynia Pańska Beit Ha-midrasz. A w Beit Hamidraszu najświętszym ze wszystkiego było Sanctissimum — Kodesz Hakodoszim. Jest na świecie siedemdziesiąt narodów. Najświętszy z nich to lud Izraela. W Izraelu najświętszy jest ród Lewitów. W rodzie Lewitów najświętsi są kapłani — kohanim. Spośród kapłanów najświętszy jest Arcykapłan — Hakohen-Hagadol. Rok ma 354 dni. Z nich uroczyste są dni świąt. Wyżej od wszystkich świąt stoi świętość Soboty. Pośród Sobót najświętszy jest Sądny Dzień — Sobota-Sobót. Na świecie jest siedemdziesiąt języków. Najświętszy z nich to język hebrajski. Najświętsza w tym języku jest Tora, a w Torze najświętsze to Dziesięcioro Przykazań. W nich najświętszym jest Szem-Hawaja — Imię-Bytu — Imię Boga, niewymawialne imię Jehowa. I raz w roku, o określonej godzinie, spotykały się z sobą owe cztery Najświętsze Świętości. Działo się to w Jom Kipur w Sądny Dzień, gdy Arcykapłan wchodził do Sanctissimum i wymawiał Imię Boże. A że godzina ta była przenajświętsza i zarazem straszna, kryła w sobie niebezpieczeństwa zarówno dla Arcykapłana, jak i dla Ludu Izraela. Gdyby bowiem w owej chwili, uchowaj Boże, do głowy Arcykapłana wkradła się grzeszna myśl lub pokusa, świat uległby zagładzie. Każde miejsce, z którego człowiek podnosi swój wzrok ku niebu, jest przenajświętsze. Każdy człowiek, którego Pan Bóg stworzył na obraz i podobieństwo, jest Arcykapłanem. Każdy dzień w życiu człowieka jest Sądnym Dniem i każde słowo szczerze i nabożnie przez niego wypowiedziane jest Imieniem Boga”
Wiem jedno: Warszawa to palimpsest. Ścieżki wspomnień krzyżują się i plączą pod stopami. Niesiemy w sobie tę historię, oddychamy nią. 80 lat temu zamknięto getto. Dudnią w głowie pytania, zadawane wciąż od nowa: jak to w ogóle było możliwe? Dlaczego nikt nie reagował? Czy naprawdę nie można nikogo więcej ocalić? Konające getto woła głosem poety Władysława Szlengla: „Warszawo… odezwij się… czekam…”. Niesiemy w sobie także ową nieznośną ciszę odpowiadającą jego wołaniu, z którą dzisiaj nic już nie da się zrobić. Ale czy na pewno? Przecież Warszawa to także pisane twoim niepowtarzalnym charakterem – zupełnie nowe ścieżki. Nie bądź obojętny. Wciąż jeszcze możesz dać swoją odpowiedź.
Warszawa, październik 2020/ Warsze Tiszrej 5781
Paweł Passini – reżyser teatralny, kompozytor, muzyk, dyrektor lubelskiego teatru internetowego neTTheatre, absolwent Wydziału Reżyserii warszawskiej Akademii Teatralnej, stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, laureat: Złotych Masek za Ifigenię w Aulidzie Eurypidesa i Słownik Chazarski – Dzieci Snów Milorada Pavicia, Nagrody Głównej XXIX Opolskiego Festiwalu Konfrontacje Klasyka Polska za reżyserię Klątwy Stanisława Wyspiańskiego oraz Nagrody im. Konrada Swinarskiego dla najlepszego reżysera za spektakl Morrison/Śmiercisyn Artura Pałygi.